Widmo kolokwium ze statystyki wisi nade mną.
Już myślałam, że zbudowałam sobie jako-takie zrozumienie podstaw analiz jedno-, dwuczynnikowych, w schematach mieszanych, regresji i innych... (sigh), niestety przy pierwszej próbie weryfikacji znajomości rzeczonych, okazało się że w głowie mam jeno ból.
Resztką niezmąconego rozumu doszłam do wniosku, że sernik wiedeński może mnie uratować od obłędu. Zadziałało. Z każdym aksamitnym kęsem, czuję, że moje parametry zdrowia psychicznego wracają do normy. Może nawet będę mogła znów zająć się rozwiązywaniem zaległych zadań ze statystyki. Gdybym jeszcze przebrnęła przez pierwsze z brzegu do końca, nabrałabym większej pewności siebie i motywacji.
Sernik się kończy. aaaaa.......
Z Czułego barbarzyńcy nadawałam ja, rozczulona nad własnym losem. Może pójdę na zakupy, te działają lepiej niż sernik i nie idą na boki.
sobota, 22 stycznia 2011
piątek, 14 stycznia 2011
surprise, surprise!
wciąż tu jeszcze jestem!
;)
Od kuchni ewoluuje w czasie i w ukryciu. Teraz mam jakby więcej tego pierwszego, choć nie na gotowanie. Z gotowaniem będę się przepraszała zaczynając od zmiksowanych papek warzywnych, gotowanego żółtka podanego w połowie, tartego jabłuszka. Tak, tak. Głównym i nadrzędnym konsumentem moich potraw, o ile w ogóle można te wytwory tak nazywać, jest obecnie moja mała K.
Obecnie znacznie bardziej od blogów o kulinariach, interesują mnie blogi poświęcone latoroślom. Codziennym zmaganiom matek, tych dopiero wprawiających się.
Dzisiejszy news o procederze mechanicznego oddzielania mięsa od kości uprawianym przez Gerbera utwierdził mnie w przekonaniu, że najlepszym wyborem zdrowotnym jest obiad domowy. Nie ma jak u mamy!
Subskrybuj:
Posty (Atom)